Wrażliwość sędziego - sędzia Stanisław Zabłocki
Wrażliwość sędziego●
W chwili, gdy córka pani doktor Olgi Krzyżanowskiej zaproponowała mi napisanie tekstu do księgi pamiątkowej poświęconej jej zmarłej Mamie, poczułem się wielce zaszczycony, ale i zakłopotany. Zaszczycony dlatego, że Pani Marszałek jest dla mojego pokolenia i dla mnie osobiście – nie tylko z uwagi na osobę Ojca, generała Aleksandra Krzyżanowskiego, dowódcy Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, ale także i ze względu na swoją osobistą okupacyjną przeszłość w Szarych Szeregach, działalność w strukturach NSZZ Solidarność praktycznie od jej powstania w 1980 roku oraz prace w Sejmie i Senacie niepodległej już Rzeczypospolitej - prawdziwą legendą walk o wolną Polskę. Zakłopotany dlatego, że stanęło przede mną pytanie, cóż może napisać prawnik-sędzia, który zawsze stronił od jakiejkolwiek działalności politycznej, w hołdzie lekarzowi, a pod koniec życia także i politykowi. Z pomocą przyszły mi dwie historie, które stanęły mi przed oczyma - jedna sprzed wielu już lat, a druga sprzed zaledwie kilkunastu dni; jedna związana z pracą sędziego, druga z pracą lekarza. Przy komentowaniu obu tych historii, z ust osób, które darzę wielkim szacunkiem, padły praktycznie bliźniacze słowa, dotyczyły one w pierwszym wypadku wrażliwości sędziego, w drugim wypadku wrażliwości lekarza. A ponieważ pani Olga Krzyżanowska w przekazach wielu stawiana była za wzór wrażliwego lekarza i wrażliwego polityka, pomyślałem, że tematyka wrażliwości zawodowej byłaby miła Jej sercu.
Historia pierwsza, ta z ostatnich dni. Siedzę ze znajomym lekarzem przy dobrej kawie, niespiesznie rozmawiamy, drugie ucho nastawiając na dobiegające z odbiornika telewizyjnego wieczorne wiadomości. Nagle naszą uwagę przykuwa informacja o kolejnym zgonie pacjenta, który wiele godzin oczekiwał na udzielenie mu efektywnej pomocy na tzw. SOR-ze, czyli - w zestawieniu z opisywanym wydarzeniem nazwa ta zdaje się mieć zabarwienie ironiczne - szpitalnym oddziale ratunkowym. Informacji towarzyszą - nakręcone przez członka rodziny, kamerą telefonu komórkowego - obrazy dramatycznie pogarszającego się stanu pacjenta, widoczne tzw. gołym okiem. W tle widać obojętnie przechodzących obok cierpiącego człowieka członków personelu medycznego, w tym także lekarza, który nie reaguje na prośbę o pomoc ze strony osoby towarzyszącej choremu. Przed kilkoma dniami pokazywano podobne sceny, rozgrywające się w innej placówce służby zdrowia. Pytam mojego rozmówcę, czy warunki panujące w szpitalach są rzeczywiście tak trudne, że lekarz nie jest w stanie chociaż na moment przystanąć i zainteresować się stanem osoby cierpiącej. Usłyszałem wówczas odpowiedź, że co prawda na dyżurach nie jest łatwo, ale nie może to służyć za wytłumaczenie obserwowanych scen. Pada zdanie: „No cóż, to nie był wrażliwy lekarz”.
A teraz historia druga, ta z przeszłości, której byłem jednym z uczestników w czasie, gdy wykonywałem jeszcze zawód adwokata, a która - po jej zrelacjonowaniu mojemu nieżyjącemu już, niestety, przyjacielowi, znakomitemu teoretykowi prawa karnego i jednocześnie sędziemu, ś.p. Andrzejowi Wąskowi - spowodowała bardzo podobny komentarz. Pierwszą jej część niektórzy z czytelników mogą pamiętać ze wspomnienia zamieszczonego przeze mnie przed kilkoma laty w „Palestrze”. Tak oto opisywałem w nim sprawę, w której broniłem człowieka skazanego w pierwszej instancji na karę śmierci: „Wielki Piątek wypadał w 1986 roku 28 marca. Właśnie na ten dzień, na godzinę 9.00, została wyznaczona rozprawa rewizyjna w sprawie oskarżonego E.K. Do dziś nie mogę pozbyć się wrażenia, że sędziego, który wyznaczył na Wielki Piątek sprawę, w której miało się zdecydować życie ludzkie - wprawdzie zbrodniarza, ale przecież człowieka - zawiodła jednak wyobraźnia lub to „coś”, co tak trudno nazwać, gdyż jest subtelnym melanżem wrażliwości, delikatności, uwarunkowań kulturowych związanych w tradycji chrześcijańskiej z tym szczególnym dniem i wspomnieniem męki nie tylko Tego, dzięki Któremu dzień ten przeszedł do historii, ale także i dwóch łotrów, wiszących po Jego prawicy i lewicy”. Dziś opiszę drugą część tej historii, równie autentyczną, której szczegółów jednak nie zdecydowałem się dotąd przelać na papier. O tym, że zostałem wyznaczony obrońcą z urzędu E.K. zostałem zawiadomiony bardzo późno, na kilka dni przez rozprawą w Sądzie Najwyższym. Z akt sprawy wynikało, że oskarżony przebywa w kompleksie więziennym przy ul. Młyńskiej w Poznaniu. Ponieważ czasu było bardzo mało zdecydowałem się na błyskawiczną wizytę w gabinecie przewodniczącego tego z wydziałów Izby Karnej, w którym rozpisana była rozprawa, gdyż składanie wniosków na piśmie mogłoby okazać się spóźnione. Poprosiłem o sprowadzenie E.K. na rozprawę rewizyjną, aby sędziowie mogli spojrzeć na człowieka, o którego życiu (dosłownie: życiu) będą decydowali. Bez chwili wahania usłyszałem twarde:„nie ma mowy, nie ma takiego obowiązku”. Rzeczywiście, obowiązku takiego według ówczesnej procedury nie było. To poproszę choćby o przetransportowanie E.K. do zakładu na Rakowiecką, gdyż mam terminy we wszystkich dniach poprzedzających jego sprawę i znacznie ułatwiłoby mi to spełnienie obrończych powinności. Usłyszałem równie twarde:„nie wydam takiego zarządzenia, nie ma takiego obowiązku”. Fakt, nie było takiego obowiązku. Desperacko oświadczyłem, że ja jednak uważam, iż powinienem spojrzeć w oczy człowiekowi, który w majestacie prawa może zostać pozbawiony życia i dlatego proszę o wydanie mi zezwolenia na widzenie z nim. Pan sędzia po raz pierwszy w trakcie naszej rozmowy oderwał wzrok od blatu biurka, spojrzał na mnie ze zdziwieniem i powtórzył z przekonaniem: „przecież nie ma pan takiego obowiązku. No, ale jak już panu chce się jechać do tego Poznania, to niech sekretariat wypisze zezwolenie, podpiszę”. Łaskawca, ten blankiet zezwolenia akurat miał obowiązek podpisać. To właśnie o tym prawniku prof. Andrzej Wąsek powiedział: „no cóż, to nie był wrażliwy sędzia”, a ja to samo do dziś myślę o całej piątce, która przed ponad trzydziestu laty siadła za sędziowskim stołem i decydowała o życiu człowieka nie widząc potrzeby spojrzenia na tego człowieka.
Gdy prof. Wąsek wypowiadał frazę bliźniaczą z tą, którą ostatnio usłyszałem z ust zaprzyjaźnionego lekarza, przemknęła mi jednak przez głowę myśl, czy „odpowiednie dał rzeczy słowo”, czy w istocie o to, co nazywamy wrażliwością w tej historii chodziło. Czyż bowiem od sędziego powinniśmy wymagać wrażliwości, czy raczej innych przymiotów?
Na pierwszy rzut oka eksponowanie wśród cech, którymi powinien być obdarzony sędzia, tej, którą nazywamy wrażliwością, może budzić wątpliwość, a u niektórych wręcz zdziwienie. Ludzie zapewne częściej myślą, iż sędzia powinien szybko i sprawnie ciąć mieczem sprawiedliwości. Utrwalony jest mit sędziego, jako człowieka bezkompromisowego, zdecydowanego, nieulegającego emocjom, a nawet surowego zarówno w postawie zewnętrznej, jak i w formacji wewnętrznej. Nieco podobnie malowany jest wzorzec lekarza, w szczególności chirurga, który nie powinien hamletyzować, lecz sprawnie ciąć skalpelem i zdecydowanie formułować diagnozy. Zatem, na pierwszy rzut oka nie miejsce w tak naszkicowanym obrazie na wrażliwość. Do skojarzeń, które przy rozważaniach nad wrażliwością sędziego prowadziły mnie także do pytań o wrażliwość lekarza wypadnie jeszcze w tym szkicu powrócić.
Czy jednak istotnie, rozmawiając o tym, jakie wzory sędziów z przeszłości do nas przemawiają i jakich chcielibyśmy mieć sędziów w XXI wieku, taki właśnie obraz jawi nam się, jako pożądany ideał? Może jednak wolelibyśmy, aby w ten zawód – napisałem „zawód”, bowiem nie chciałem, aby poprzez odwołanie się do słowa „powołanie”, wdała się w mój wywód nieznośna nuta patosu – wkomponowany był obowiązek ogromnej wrażliwości i poczucia odpowiedzialności? Może, i to jest hipoteza, wokół której chciałbym skoncentrować swoje dalsze myśli, cechy wymienione w pierwszej kolejności wcale nie muszą pozostawać w kolizji z wrażliwością, a w konsekwencji, chociaż sędzia w pewnym momencie musi w sposób zdecydowany podejmować decyzje, to jednak na etapach poprzedzających mogą, a nawet powinny nim targać dylematy? Może sędzia, który nie ma wątpliwości, jest sędzią bardzo niebezpiecznym?
Myślę, że niezbędne jest lekkie oczyszczenie przedpola od strony leksykalnej. Jeśli zajrzymy do słowników języka polskiego, czy do słowników wyrazów bliskoznacznych, w każdym z nich napotkamy co najmniej kilkanaście określeń pojęcia „wrażliwość”, czy też wyrazów, mogących odgrywać rolę synonimów. W najbogatszym źródle napotkałem 173 określenia, które autorzy uznali za odpowiedniki „wrażliwości”. Oczywiście, jeżeli będziemy mieli przed oczyma takie przywoływane synonimy wrażliwości, jak „czułostkowość, czułość, nastrojowość, prostoduszność, pobłażliwość”, czy szereg innych, żadną miarą nie mogą one stanowić odniesienia do tej cechy sędziego, której poświęcam ten szkic. Ale w tych samych źródłach napotkamy dalsze dookreślniki, takie jak „delikatność, dobroć, kultura osobista, otwartość, przychylność, przyjazność, serdeczność, takt, uwrażliwienie, życzliwość”. Większość z tych wymienionych w drugiej kolejności przykuwa już naszą uwagę, gdy myślimy o tym, przed jakim człowiekiem chcielibyśmy stanąć, gdyby przyszło nam w tej, czy innej roli zjawić się w sądzie. Ukazują one bowiem wrażliwość jako cechę osoby otwartej na świat, na krzywdę, na bodźce, a na te ostatnie nie w kontekście szybkiego, bezrefleksyjnego reagowania, ale raczej w kontekście wyczulonej uwagi. Większość z tych ostatnich dookreśleń celnie związać można także z tak ostatnio modnym słowem „empatia”. Empatia, jako współodczuwanie, jest jedną z dwóch umiejętności zaliczanych do inteligencji emocjonalnej. Drugą jest asertywność. Osobiście wolę zresztą przeciwstawianie empatii innej cesze, jaką jest intropatia, czyli zapatrzenie w siebie. Zatem w tym miejscu wypada sformułować kolejne pytanie: czy wolelibyśmy trafić na sędziego empatycznego, czy na intropatę?
Ostatni, ale najobszerniejszy fragment rozważań leksykalnych związany będzie z innym słowem, które jakże często pojawia się, jako towarzyszące słowu „wrażliwość”, a nieraz wprost to ostatnie zastępuje. Tym słowem jest „życzliwość”. Zarówno „wrażliwość”, jak i „życzliwość”, to „wyjście naprzeciw”, to otwarcie na strach, na ból, na kłopoty innych. Donkiszoterią byłoby, z pewnością, twierdzenie, że sędzia musi kochać wszystkich ludzi, gdyż prawdziwie kochać, tak jak i obdarzać prawdziwą przyjaźnią można, jak sądzę, tylko najbliższych. Niekoniecznie przy tym o więzy krwi tu chodzi. Ale nie jest donkiszoterią twierdzenie niejako przeciwstawne, a mianowicie, że sędzia nie może ludzi nienawidzić. Nie może nienawidzić nawet tych, których okrutne czyny osądza. Zatem życzliwość, wrażliwość to z pewnością niekoniecznie akceptacja, ale już konieczne nie-wrogość, czy choćby obojętność. Sędzia nie może być bowiem obojętny. Od obojętności sędziowskiej już tylko jeden krok do bardzo niebezpiecznego zjawiska, a mianowicie sędziowskiej znieczulicy. Każda ludzka „wrażliwość”, czytaj także „życzliwość”, także ta sędziowska, może mieć zresztą dwa wektory. Jeden skierowany „do wewnątrz”, gdy chodzi o moje odczucia psychiczne, gdy to ja „współprzeżywam”, „współodczuwam” to, co – według mojego wyobrażenia – muszą przeżywać, odczuwać strony procesu. Drugi z tych wektorów jest, czasem, skierowany „na zewnątrz”, gdy nadto okazuję obiektowi, z którym „współprzeżywam” właśnie to moje „współodczuwanie”; niekoniecznie werbalnie, czasem bowiem jedynie wyrazem twarzy, mową ciała. O ile ludzka wrażliwość, życzliwość, okazywana w okolicznościach tzw. życia codziennego najczęściej przejawia się w obu tych formach, o tyle wrażliwość sędziowska najczęściej ogranicza się do pierwszej z tych postaci. Przyjęło się bowiem, że sędzia współprzeżywając, w olbrzymiej większości spraw nie powinien na sali sądowej demonstrować zewnętrznych objawów owego współodczuwania, powinien na zewnątrz zachować kamienną twarz. Ten objaw profesjonalizmu, niektórzy mówią „suchego profesjonalizmu”, nie może być jednak potwierdzeniem wewnętrznej pustki i obojętności, może być jedynie kierowanym wobec uczestników procesu, wobec świata zewnętrznego, sygnałem sędziowskiej bezstronności. Dyktowana taką właśnie motywacją postawa zewnętrznego dystansu do dramatu rozgrywającego się na sądowej sali, a nawet pewnej oschłości wobec dramatis personae, nie oznacza przecież braku wrażliwości. Ale przedmiotowe traktowanie stron procesu, nie mówiąc o okazywaniu im wyższości, czy też – horribile dictu – wzgardy, już taki brak wrażliwości oznacza. Tak więc, sędziowska wrażliwość to, rzecz jasna, niekoniecznie zewnętrzny odruch, to niekoniecznie przysłowiowe trzymanie za rączkę i głaskanie po głowie, ale już koniecznie wewnętrzna potrzeba zrozumienia.
Wrażliwość sędziowską można chyba przyrównać do wrażliwości lekarza. Ten ostatni też nie musi, a czasem wręcz nie powinien, być czułostkowy. Ale zarówno lekarz, jak i sędzia muszą starać się zrozumieć, co pacjent albo oskarżony, czy strona procesu cywilnego, przeżywa. Wielcy lekarze - humaniści zawsze twierdzili, że nie postawi się prawidłowej diagnozy, a w konsekwencji nie uzdrowi się choroby ciała, jeśli nie zbada się, czy przypadkiem komponencie somatycznej nie towarzyszy komponenta psychiczna. Fascynująco pisał o tym w swych książkach, które powinni przeczytać nie tylko medycy (w „Katharsis”, „Kore” i „Nieśmiertelność”) oraz mówił w wywiadach (w szczególności w „Słuch absolutny”) nie tak dawno zmarły pan profesor Andrzej Szczeklik. Wróćmy jednak na grunt prawa i zadajmy sobie pytanie, czy bez owej wrażliwości wewnętrznej sędzia – karnik prawidłowo odtworzy to wszystko, co - w wielkim myślowym skrócie – składa się na stronę podmiotową czynu, czy uda mu się dotrzeć do procesów motywacyjnych sprawcy? Pamiętajmy zaś, że nawet perfekcyjne odtworzenie strony przedmiotowej w procesie karnym jest dalece niewystarczające. Czy bez owej wrażliwości wewnętrznej sędzia rodzinny zrozumie najgłębsze tajniki konfliktu, tragedię małżonków, tragedię dzieci? Czy bez owej wrażliwości wewnętrznej sędziemu – cywiliście uda się prawidłowo ustalić w realiach konkretnej sprawy przesłanki odpowiedzialności, zasadę winy, zasadę ryzyka?
Gdy zaś chodzi o tę wrażliwość o przeciwnie skierowanym wektorze, także nic, jak się wydaje, nie stoi na przeszkodzie, aby sędzia, jeśli tylko potrafi zachować równy dystans w prezentowaniu życzliwości, ludzkiego podejścia wobec wszystkich stron procesu, cechę tę okazywał także i „na zewnątrz”, mając jednak na uwadze specyfikę sprawy. Nietzche nazywał ten rodzaj życzliwości, okazywanej w sytuacjach oficjalnych, urzędowych, „grzecznością serca”, pisząc w „Ludzkie, arcyludzkie” tak oto: „…mam na myśli owe objawy przyjaznego usposobienia w obcowaniu, ów uśmiech w oku (…) Każdy nauczyciel, każdy urzędnik ofiarowuje ten przydatek do tego, co jest jego obowiązkiem; jest to ustawiczne objawianie człowieczeństwa (…) grzeczność serca”. Dobrze byłoby, aby i zachowania sędziów charakteryzowała taka właśnie „grzeczność serca”. A już w sprawach niespornych, w których wszyscy uczestnicy prezentują to samo stanowisko i sędzia nie odnotowuje konfliktu interesów, zupełnie nic nie stoi na przeszkodzie, aby sędzia zaprezentował także swą wrażliwość i życzliwość „na zewnątrz”, otwarcie dając uczestnikom postępowania odczuć, że rozumie ich stres związany z kontaktem z sądem.
W trakcie jednego tylko tygodnia, w którym redagowałem niniejszy tekst, w przekazach medialnych napotkałem kilka materiałów poświęconych temu, kiedy to doczekamy się, że komputer zastąpi sędziego. Przykładowo, w dniu 29 marca 2019 r. Kolegium Prawa Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie zorganizowało cieszącą się dużym zainteresowaniem konferencję na temat: „Sztuczna inteligencja jako sędzia w sprawach karnych”, a zaraz potem na dzień 11 kwietnia 2019 r., zapowiadany był na internetowej stronie Katedry Prawa Karnego Wydziału Prawa UJ wykład prof. Włodzimierza Wróbla „Wymierzanie kar - instrukcja obsługi. Po co nam sądy i sędziowie?”. Na końcu zapowiedzi tego ostatniego wykładu umieszczony był, na szczęście, znak zapytania. W międzyczasie, w dniu trzeciego (a nie w dniu pierwszego!) kwietnia, w serwisach internetowych znalazła się wiadomość o podejmowanej w Estonii próbie automatyzacji zawodu sędziego. Na czele tego projektu ma stać Otto Velsberg, piastujący pozycję głównego urzędnika ds. danych kraju (chief data officer). W zakresie jego obowiązków znalazło się koordynowanie działań administracji w Estonii w sprawach sztucznej inteligencji. Zacytujmy krótki fragment wiadomości agencyjnej: „Estonia jest żywo zainteresowana usprawnieniem procedowania spraw sądowych. Kraj ma ich stosunkowo dużo do rozpatrzenia rocznie. Dodatkowo wprowadzenie automatycznego sędziego może być dobrym posunięciem wizerunkowym. Jak podkreśla w raporcie o digitalizacji Światowe Forum Ekonomiczne, Estonia w ostatnich latach imponuje pod względem wdrażania rozwiązań cyfrowych”. Zmierzyłem się z tym tematem już przed ponad 40. laty, gdy to na łamach „Gazety Prawniczej” polemizowałem, jako młody wówczas pracownik naukowy Wydziału Prawa UW i aplikant sędziowski, z ówczesnym doktorem, dzisiaj znanym profesorem Politechniki Krakowskiej, Ryszardem Tadeusiewiczem. Już wtedy, zaledwie liznąwszy tajników pracy sędziego, z równą gorliwością jak dziś, gdy – śmiem twierdzić – tajniki te całkiem nieźle zgłębiłem, byłem głęboko przekonany, że myśl, iż maszyna może zastąpić człowieka w wymierzaniu sprawiedliwości tomrzonka, co wyrażał już tytuł tamtej publikacji: „Komputer w roli sędziego? Moje votum separatum”. A pierwsze jej zdania brzmiały: „Klasyk polskiej aforystyki, Stanisław Jerzy Lec, przewrotnie stwierdził, iż >technika dojdzie do takiej perfekcji, że człowiek będzie się mógł obejść bez siebie<. Przewrotność tego aforyzmu opiera się na założeniu, że istnieją takie sfery ludzkich poczynań, w których nawet supernowoczesna i działająca na podstawie najdoskonalszego programu maszyna nie zastąpi człowieka. Nie zastąpi dlatego właśnie, że jest >tylko< maszyną, a nie >aż< człowiekiem”. Dziś dodałbym w tym miejscu: nie zastąpi dlatego, że nie potrafi współodczuwać; dlatego, że także w procesorach n-tej generacji nie sposób zakodować pierwiastka wrażliwości.
Było bardzo górnolotnie, był Nietsche, był mistrz aforystów Lec, zatem pora zejść z koturnów i wyrazić naczelną ideę szkicu – nomen omen w myśl przysłowia, że przysłowia są mądrością narodów – staropolskim przysłowiem: skąd wrażliwość uciekła, stąd dwa kroki do piekła. Wesprzeć ją nadto powiedzonkiem: kto innych rozumie, tego inni chwalą. Pora też przejść od rozważań teoretycznych do bardziej praktycznych, bowiem nic tak nie przemawia do naszej wyobraźni, jak przykłady z życia wzięte. Dla zilustrowania ludowych mądrości przytoczę dwa przykłady importowane z USA i, dla zachowania równowagi, jeszcze jeden nawiązujący do polskich realiów, gdyż drugi, to jest ten, który wywołał smutne westchnienie prof. Wąska, został już wcześniej przywołany. Rzeczą czystego przypadku jest, że importowane są tymi pozytywnymi, a swojskie negatywnymi; mogłoby się bowiem równie dobrze zdarzyć, iż dobór byłby zgoła odwrotny.
Większość czytelników tego szkicu zna zapewne urocze filmiki, które robią furorę w Internecie, a których bohaterem jest zażywny staruszek, pan sędzia Frank Caprio. To nie produkt typu sędzia Anna Maria Wesołowska, to autentyczne nagrania z rozpraw prowadzonych przez Franka Caprio, które doczekały się milionów wyświetleń. Sam pan sędzia Caprio doczekał się zaś tzw. fanpejdżu na Facebooku, na którym figurują żartobliwe wpisy setek osób, że chyba popełnią jakieś wykroczenie albo drobny występek, aby tylko się z nim spotkać. Obdarzono go także w sieci mianem najlepszego sędziego świata. A przecież pan sędzia Caprio nie orzeka w Federalnym Sądzie Najwyższym, nie orzeka w którymś z Najwyższych Sądów stanowych, nawet nie w którymś z sądów apelacyjnych. Jest sędzią najniższego szczebla, w tzw. sądzie miejskim. Cóż zatem spowodowało jego naprawdę światową sławę? Ci wszyscy, którzy kiedykolwiek oglądali wspomniane tu nagrania, jak i ci, którzy je dopiero obejrzą, nie znajdą innej odpowiedzi na tak postawione pytanie, jak ta, która figuruje w temacie moich rozważań: wrażliwość. Sędziowska wrażliwość to źródło sukcesu Franka Caprio. On sam w jednym z wywiadów powiedział: „chciałbym nadać wymiarowi sprawiedliwości ludzką twarz”, w innym nieco szumniej stwierdził: „życie jest sztuką balansowania. Staram się traktować je ze sprawiedliwością, pewnym rodzajem współczucia, a przede wszystkim zdrowym rozsądkiem”.
Nie chciałbym, aby przypomnienie postaci sędziego Franka Caprio pozostawiło wrażenie, że to w sądach niższych instancji łatwiej jest sędziemu wykazać się wrażliwością. Zatem teraz przywołam pamięć o jednym z gigantów, o prawdziwej legendzie amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Jego sylwetkę przybliżył nam w ostatnich latach, w szeregu swych prac, pan profesor Jerzy Zajadło. Mam na myśli lorda Mansfielda, sędziego, który pchnął na całkiem nowe tory orzecznictwo amerykańskich sądów, dotyczące sytuacji prawnej niewolników. Zacytuję fragment uzasadnienia, pióra lorda Mansfielda, sporządzonego w 1772 r. w sprawie Somerset versus Stewart, dotyczącej niewolnika sprzedanego z Wirginii do Anglii, i otwartym pozostawię pytanie, czy sędzia bez głębokiego pierwiastka wrażliwości zdobyłby się, w realiach Ameryki końca 18. wieku, na takie oto słowa: *„Niewolnictwo samo w sobie jest tak odrażające, że nie znajduje oparcia ani w prawie natury, ani w common law, w rezultacie może być sankcjonowane wyłącznie przez prawo pozytywne”,*a następnie w kruczku prawnym poszukiwał ratunku dla jednego prostego niewolnika.
Przykład ostatni, także pochodzący z tego okresu mego życia, gdy nosiłem togę z zieloną wypustką i niejako na własnej skórze i na skórze ludzi, których interesy prawne reprezentowałem, testować mogłem sędziowską wrażliwość. Broniłem wówczas, cieszącego się przez całe swoje długie życie nienaganną opinią, sześćdziesięciopięciolatka, który zakochał się ostatnią, bezrozumną, gorącą miłością w dwudziestoparolatce i przepisał na nią, z ukrzywdzeniem dzieci i wnuków, cały swój majątek. A gdy ta, zapewne osiągnąwszy swój cel, oświadczyła z uśmiechem na ustach, że chce mu pięknie podziękować, ale i jednocześnie go pożegnać, gdyż wyjeżdża na wczasy z młodym mężczyzną, którego właśnie poznała, wpadł w jakiś szał i zadał jej kilkadziesiąt ciosów nożem, który akurat leżał na stole, w pomieszczeniu, w którym odbywała się ta rozmowa. Ponieważ nie byłem w stanie zrozumieć opinii biegłych psychiatrów, którzy - po kilkunastominutowym badaniu ambulatoryjnym - arbitralnie wykluczyli chwilowy patologiczny stan afektywny, ale swego wniosku nie potrafili poprzeć żadną szczegółową argumentacją i kategorycznie nie widzieli potrzeby skierowania oskarżonego na obserwację, czy choćby nieco bardziej pogłębione badanie, złożyłem wniosek o dopuszczenie dowodu z opinii biegłych z innego ośrodka. Nie został on uwzględniony, zapadł wyrok skazujący. Dopiero Sąd Najwyższy, orzekając jako instancja odwoławcza, podzielił moje zastrzeżenia i wyrok ten uchylił.Nie opisywałbym jednak tej sprawy, gdyby nie jeden dodatkowy szczegół. Otóż, jeszcze przed rozprawą rewizyjną, sędziego, który przewodniczył i jednocześnie był sprawozdawcą w pierwszej instancji, przypadkowo spotkałem w kompleksie sądowym na Lesznie, gdy obaj oczekiwaliśmy na windę. Ukłoniłem się, a on zagadnął mnie, czy wyrok - w tej, jak to określił, naszej wspólnej sprawie - już się uprawomocnił. A dlaczego pan pyta, panie sędzio? „No wie pan, panie mecenasie, przecież ten*–tu padło nazwisko podsądnego– to kompletny szajbus (do dziś dźwięczy mi w uszach to słowo „szajbus”), no przecież on kompletnie zwariował i nie trzymał emocji”. Nie miałem siły zapytać, dlaczego zatem nie dopuścił konkurencyjnej opinii biegłych, skoro sam miał wątpliwości, co do stanu poczytalności podsądnego tempore criminis. Przez długie lata sądziłem, że taka historia to ewenement. Tymczasem przed kilkunastoma dniami zakończyłem lekturę książki o bulwersującej całą Polskę - w końcu lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku - sprawie młodocianego mordercy Karola Kota. Sprawstwo oskarżonego w zakresie szeregu czynów było bezsporne, a same czyny okrutne. To, czy w sprawie zostanie wymierzona kara śmierci zależało zatem jedynie od stanu poczytalności oskarżonego. W sprawie zostały złożone dwie opinie, jedna z ośrodka krakowskiego, stwierdzająca stan znacznie ograniczonej poczytalności Kota, druga z ośrodka warszawskiego, a precyzyjniej rzecz ujmując z placówki szpitalnej w Grodzisku Mazowieckim, wykluczająca ograniczenie poczytalności. Obrońcy, a byli nimi luminarze palestry warszawskiej, mecenas Pociej i palestry krakowskiej, mecenas Warcholik, walcząc o życie Karola Kota, walczyli o trzecią opinię. Sądy jej nie dopuściły, Kot został skazany na śmierć i wyrok wykonano. Autor książki, Przemysław Semczuk, opisał na jej s. 244 okoliczność zasłyszaną od jednego z obrońców, dotyczącą zdarzenia, które miało miejsce już po uprawomocnieniu się wyroku, ale jeszcze przed sporządzeniem przez sąd I instancji opinii o ułaskawieniu. Cytuję:„Na początku marca 1968 roku mecenas Warcholik spotyka ma korytarzu sądu sędziego O.* (w książce pada pełne nazwisko, ja jednak je pominę, dodając jedynie, że i w tym wypadku chodziło o sędziego przewodniczącego rozprawie).Rozmawiają chwilę o Karolu Kocie. Sędzia przyznaje, że jego zdaniem chłopak jest chory. Jednak w tych warunkach nie miał możliwości wydać innego wyroku”. Za parę dni sędzia O. podpisał negatywną opinię w kwestii ułaskawienia. Uważam za konieczne nawiązanie do takich wydarzeń w szkicu poświęconym wrażliwości sędziego.
Wszystkie przykłady, do których odwoływałem się, wskazują na ścisłe związki tytułowego tematu rozważań z problemem jeszcze ważniejszym, dotyczącym sędziowskiego sumienia. Temu ostatniemu zagadnieniu należałoby poświęcić odrębny szkic. Zatem w tym miejscu jedynie zasygnalizuję, jak odpowiadam na często kierowane pytania, czym jest dla mnie sumienie sędziego.
Sumienie, to w moim odczuciu najważniejszy dla sędziego punkt odniesienia. Odpowiedzialność za zgodność naszych wyroków z prawem jest bardzo ważna. Odpowiedzialności za ich zgodność z odczuciami społecznymi też nie można bagatelizować. Te dwa punkty odniesienia muszą jednak zejść na plan drugi, gdy nie potrafimy ich pogodzić z głosem sędziowskiego sumienia. Zgodność takiego, ale również i odmiennego, rozstrzygnięcia z prawem zapewnić można odpowiednio posługując się boską sztuką wykładni. Odczucia społeczne można starać się odwrócić, stosując zabiegi socjotechniczne, a nieraz za pomocą nieskomplikowanych retorycznych sztuczek. Sumienia nie oszuka się za pomocą żadnych zabiegów. Nawet nie powinniśmy podejmować prób takiego tłumienia głosu sumienia. To ten głos powinien być dla sędziego ważniejszy od oczekiwań tłumu i od oczekiwań władzy.
Sumienie to taka cząstka mojego „ja” i taka cząstka „ja” moich przyjaciół sędziów, która w niektórych sytuacjach nie pozwala sędziemu na obojętne spojrzenie na stan normatywny i nakazuje mu podjęcie takich wysiłków interpretacyjnych, aby zapobiec ludzkiej krzywdzie i niesprawiedliwości. A gdy tego żadną miarą nie da się osiągnąć w drodze wykładni, nakazuje podjęcie wysiłków prowadzących do zmiany stanu normatywnego albo do zapobieżenia uczestnictwu w wydaniu nieprawego wyroku w jakikolwiek inny sposób.
To właśnie w sumieniu zakodowana jest zgodność rozstrzygnięć sędziego z poczuciem sprawiedliwości. Czytelnik może zapytać, a gdzie ono się mieści. W moim sędziowskim sercu? w duszy? w zwojach mózgowych? Odpowiedź na tak postawione pytanie zależeć będzie od tego, czy przeważa w nas pierwiastek myślenia racjonalnego, czy idealistycznego. Mniej jednak ważne jest to, gdzie ono się kryje. Ważniejsze jest to, aby gdzieś było ukryte i aby nie dawało nam, sędziom, spokoju. Najważniejsze zaś to, aby sędzia o tym punkcie odniesienia nie zapominał. Bowiem gdy o nim zapomni, zapewne przestaje być sędzią.
Warto w tym fragmencie rozważań nawiązać do modeli sędziowskich zachowań w sytuacjach, w których następuje zderzenie sumienia sędziego z jego posłuszeństwem ustawie. Rozmiary tego szkicu pozwalają na jedynie zasygnalizowanie czterech rozwiązań, najczęściej występujących w praktyce.
Pierwsze polega na, niestety, ucieczce w formalizm, na niejako zgłuszeniu głosu sumienia i na stosowaniu ustawy niezależnie od jej moralnego bądź amoralnego charakteru. To rozwiązanie niewiele ma wspólnego z sędziowską wrażliwością.
Drugie polega na złożeniu urzędu sędziego, na rezygnacji ze stanowiska. Trzecie to odrzucenie ustawy niemoralnej i orzekanie contra legem na podstawie nakazu sumienia. Drugie i trzecie rozwiązanie czytelnik uzna z pewnością za charakteryzujące sędziego wrażliwego.
Jest jednak i czwarte rozwiązanie; to tzw. ucieczka w subwersję, oznaczająca mniejsze lub większe nagięcie ustawy do własnego sumienia, ze świadomością, że jest to działanie często już contra legem, aczkolwiek ukryte i zawoalowane określoną argumentacją, mającą wykazać działanie rzekomo w granicach ustawy lub orzekanie secundum legem bądź praeter legem, z jednoczesnym ukrywaniem motywów leżących u podstaw przyjętego rozstrzygnięcia. To ostatnie rozwiązanie wzbudza najwięcej wątpliwości. Są tacy, którzy twierdzą, że nie pasuje ono do sędziego wrażliwego, bowiem zawiera elementy dwuznaczności i braku szczerości. Są tacy, którzy dostrzegają w nim istotne, pozytywne elementy sędziowskiej wrażliwości, gdyż w jego ramach sędzia próbuje jednak uwzględnić głos sumienia. Zaliczam się do tej drugiej grupy.
Na zakończenie warto zmierzyć się z pytaniem, czy to łatwe zadanie być sędzią wrażliwym? A może pytanie powinno być postawione w szerszym planie: czy w ogóle łatwo jest być wrażliwym człowiekiem? Staje mi przed oczyma okładka książki Ilse Sand, która niedawno figurowała na liście bestselerów i atakowała czytelnika z witryn księgarskich wyeksponowanym wielkimi literami tytułem „Wrażliwość – dar czy przekleństwo”. Stanisław Jerzy Lec, już raz w tym tekście przywołany, stwierdził w innym ze swych aforyzmów: *Wrażliwość człowieka jest wadą dla niego samego, ale zaletą dla innych.*Dlaczego zatem ta gorzka myśl aforysty miałaby nie dotyczyć i wrażliwego sędziego? W szczególności, że żyjemy w czasach, w których wrażliwość często bywa poczytywana za objaw słabości.
Gdyby jednak pytanie, czy to łatwo być sędzią wrażliwym, życzliwym, miało być trudnym, wprawiającym nas w zakłopotanie, uświadamiającym bowiem pułapki czyhające na wrażliwego sędziego, to pamiętajmy, że nie jest to pytanie najważniejsze, że o wiele istotniejsze jest inne pytanie. To, czy warto być sędzią wrażliwym, czy warto być sędzią, którego cechuje owa „grzeczność serca”. I tu nie może być najmniejszego wahania z odpowiedzią – warto!
Warto, bowiem jak pisał Cycero w dziele „Katon Starszy o starości” – „Jeślibyś więc usunął z tego świata więź życzliwości, to nie ostoi się ni dom żaden, ni miasto i nie utrzyma się nawet uprawa roli”.
Warto, bowiem jak pisał z kolei Adam Smith w „Teorii uczuć moralnych” – „Nie znalazł się jeszcze człowiek życzliwy, który by kiedykolwiek stracił owoce swojej życzliwości. Jeśli nie zawsze zbiera je od osób, od których powinien je zbierać, to prawie zawsze uda mu się zebrać je, i to z dziesięciokrotną nadwyżką, od innych ludzi”.
Warto po to, aby choć raz w życiu zdarzyła się sędziemu taka oto historia, iż napotkawszy w miejskiej komunikacji, czy na ulicy, „swojego” podsądnego, nie zostanie obrzucony wrogim spojrzeniem i nie usłyszy słów obelgi, ale słowa podziękowania za to, że traktował także i oskarżonego, jak człowieka, który co prawda mocno zbłądził, ale nie można mu przecież odbierać atrybutu człowieczeństwa. A uwierz mi, czytelniku, że znam wielu sędziów, którym takie historie zdarzyły się w życiu niejeden raz.
Warto nawet wówczas, gdyby nam taka historia miała nigdy się nie zdarzyć. Warto choćby tylko po to, aby - gdy już przyjdzie czas spoczynku, czas podsumowań - nie dopadło sędziego przypadkiem pytanie: w jakim to momencie zawodowej drogi moja wrażliwość gdzieś się zagubiła i nie potrafiłem jej już odnaleźć.
Warto dlatego, że wrażliwy widzi w drugim człowieku zarówno jego zło, jak i jego dobro. Ten zaś, kto nie jest wrażliwy, łatwo sam może stać się nienawistnym i widzieć w drugim człowieku tylko zło. Sędzia nienawistny zaś, tak samo jest sędzia służalczy, jest karykaturą sędziego. Sędzia, który widzi w drugim człowieku tylko zło, nie powinien zatem w ogóle być sędzią.
Nie wiem więc, czy łatwo być wrażliwym sędzią, ale wiem, że warto nim być.
/-Stanisław Zabłocki-/
Tekst ukazał się pierwotnie w książce pod red. Magdy Krzyżanowskiej – Mierzewskiej „Olga. Książka wspomnień”, Gdańsk 2019 (dziękujemy pani mecenas Magdzie Krzyżanowskiej – Mierzewskiej za wyrażenia zgody na przedruk).