Nie lubię tej daty - wspomnienie tamtej niedzieli.
Nie lubię tej daty. Trudno mi wygrzebać z tamtego dnia jakieś choćby jedno wspomnienie, które nie byłoby przykre. Absolutna bezsilność – zarówno w chwili zatrzymania (kilkanaście minut przed północą) jak też w momencie dowiezienia do aresztu śledczego na Piaskach w Kielcach. Zgromadzono nas najpierw w dużej sali – z otwartą kabiną bez drzwi z muszlą klozetową w rogu. Co chwila otwierały się drzwi zewnętrzne a w nich pojawiali się kolejni internowani. Nie wiedzieliśmy wtedy, że taki mamy status i co on właściwie oznacza. W pewnej chwili było nas tam kilkudziesięciu. Zbierane na gorąco wiadomości wskazywały, gdyby je ktoś zebrał, że już od kilku dni mogło być wiadome co nas czeka. Ale gdyby nawet było wiadomo, to i tak nie uwierzylibyśmy, że to będzie taka skala. To przerastało nasze wyobrażenia. Spisywano powoli personalia, trwało to może już ze dwie godziny, kiedy jeden z aresztantów wydusił z siebie: panowie, ja naprawdę już nie mogę – i bez ceregieli wszedł do ubikacji. To jest dla mnie ciągle dominanta tamtej nocy.
W końcu trafiłem do celi, byłem w niej pierwszy. W półmroku widać było zakratowane okno z blindą, cztery metalowe łóżka z materacami, ale bez żadnej pościeli, w rogu kibel. Podszedłem do okna, ale po chwili odwróciłem się. Widzę nawet teraz drzwi obite blachą, z judaszem, ale bez wewnętrznej klamki. A więc to tak wygląda. Bywałem w tym areszcie jako aplikant sądowy, pokazywano mi nawet celę z więźniami, ale dopiero w tym momencie zdałem sobie w pełni sprawę z tego, że nigdy jednak aresztu nie widziałem – widać go dopiero od środka zamkniętej celi.
Położyłem się na łóżku na wznak, naciągnąłem na siebie płaszcz i w jednej sekundzie zasnąłem, choć nie udawało mi się nigdy wcześniej zasypiać w tej pozycji. Obudziłem się natychmiast z chwilą wejścia następnego internowanego, nie znałem go, siedział ze mną trzy dni, nigdy go później nie spotkałem – lepiej było nie rozmawiać z nim na żaden istotny temat.
Ale wieczorem drugiego dnia oddziałowy nadzorujący kalifaktorów zbliżył się do mnie i konfidencjonalnie powiedział na ucho: pozdrowienia od Jurka Radzewicza i przeszedł szybko do następnej celi. Byłem przez chwilę oszołomiony. Od kogo te pozdrowienia? Co to za Jurek Radziewicz?. Dopiero po chwili coś zaiskrzyło. To pewnie Gintautas Radzewicius, Litwin, kolega z akademika w Warszawie przez bodaj rok. Gdzieś później znikł. Więc obydwaj trafiliśmy do Kielc. Czekałem niecierpliwie na kolejny dyżur tego oddziałowego i nie zadając żadnych już pytań poprosiłem go o kartkę papieru, kopertę i ołówek. Przyniósł na kolejnym dyżurze, wyczekując chwili nieuwagi kalifaktorów. Co się wtedy pisze? Oczywiście list do żony. Przy następnym posiłku poprosiłem o przekazanie go Jurkowi – w drugim liście do niego była instrukcja co, komu i gdzie. Znowu niecierpliwe wyczekiwanie na „mojego” oddziałowego, by zapytać: zaniósł pan? – Nie mogłem – brzmiała odpowiedź. Już byłem gotów oskarżać się o własną głupotę i brak wyobraźni, gdy po chwili usłyszałem: ale żona wszystko wie.
Nic już z tego nie dało się zrozumieć. Wszystko wyjaśniło się dopiero w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, czyli po kilkunastu dniach, na pierwszym widzeniu. Hania opowiadała o pierwszych chwilach po tamtej stronie, o niepewności co z nami, gdzie w ogóle jesteśmy i naraz – opowiadała – gdzieś po trzech dniach przychodzi do nas jakiś facet, nie chciał wejść do mieszkania i od progu mówi: Kochana Haniu, i recytuje tak jakby list od ciebie. Po skończeniu odwrócił się na pięcie i po krótkim „do widzenia” zbiegł po schodach.
Kiedy już trochę zelżało ów oddziałowy powiedział mi, że bał się jednak przekazać tego listu sąsiadowi, nie chciał ryzykować. Koperta nie była zaklejona, doszedł do wniosku, że lepiej będzie list zniszczyć, nauczywszy się jego treści na pamięć, adres już znał.
To był ten pierwszy moment, kiedy pojawiła się we mnie pewność: tej wojny po prostu nie możemy przegrać..