Posiedzenia wigilijne
Posiedzenia wigilijne.
Z pojęciem „posiedzenia wigilijnego”, w znaczeniu, o którym dalej napiszę, zetknąłem się już w dzieciństwie. To jednak jest temat na odrębną opowieść, którą być może kiedyś przedstawię. Oby jak najpóźniej.
Dziś odwiedził mnie mój kolega, z którym znam się od dziecka. Nie jest prawnikiem. Jest natomiast człowiekiem mądrym i przyzwoitym. Byłby świetnym prawnikiem. Świetnym sędzią. Zdecydowanie lepszym niż ja. Ale nie jest. Tak się potoczyły losy. Mieliśmy okazję powspominać dawne czasy, gdy byliśmy sąsiadami i gdy bywałem w Jego mieszkaniu, ciesząc się towarzystwem kolegi, a także Jego braci i sióstr. W mieszkaniu, w którym w wieku 16 lat, w grudniu 1981r. oraz w miesiącach następnych, kształtowała się moja świadomość, moje pragnienie wolności, mój bunt przeciw tym, którzy tę wolność depczą. W mieszkaniu takich sąsiadów, jakich życzę obecnie każdemu.
W trakcie rozmowy naszła mnie myśl, że Wigilia, poprzedzająca Święta Bożego Narodzenia, od zawsze kojarzy mi się z terminem „posiedzeń wigilijnych” a przez to, z wymiarem sprawiedliwości. Ponieważ kolega nie wiedział, skąd u mnie te skojarzenia, wyjaśniłem to w rozmowie, a potem doszedłem do wniosku, że warto to przybliżyć szerszemu gronu. Bez odwoływania się do kodeksów, przepisów, poglądów judykatury i doktryny prawa. Po prostu tak, jak było i jak pamiętam.
Swoją przygodę z wymiarem sprawiedliwości rozpocząłem w 1991 r., kiedy to po ukończeniu studiów dostałem się na aplikację sądową. Naonczas, jej odbywanie wiązało się z codzienną praktyką u sędziów - patronów w poszczególnych wydziałach sądów. W sądzie odwoławczym – Sądzie Wojewódzkim - rozpoznawane były wówczas środki zaskarżenia od orzeczeń sądów rejonowych. Wówczas, po raz pierwszy zobaczyłem, czym jest „posiedzenie wigilijne”. Jako aplikant byłem zapraszany do uczestniczenia w naradach organizowanych na dzień przed wyznaczonym terminem rozpraw. Taka wigilia rozprawy. Uczestniczyli w nich sędziowie, którzy nazajutrz mieli orzekać i wydawać wyroki. Każdy referent referował własne sprawy, które zostały mu przydzielone. Po zreferowaniu każdej sprawy następowała burza mózgów, w której uczestniczyli wszyscy sędziowie, a także ich aplikanci. Wówczas, po raz pierwszy poczułem się partnerem dla tych doświadczonych, świetnych prawników, którzy liczyli na to, że moje świeże, często naiwne spojrzenie i typowo teoretyczna wiedza wyniesiona ze studiów, wniosą jakiś wkład do dyskusji. Było to swoiste wyróżnienie, ale też i zobowiązanie. Nie wyobrażam sobie, bym przyszedł na takie posiedzenie, nie przeczytawszy tego, co mi patron zalecał, nie poszukawszy odpowiedniej literatury i orzecznictwa, nie uzbroiwszy się w jakąś ocenę własną.
Tamte posiedzenia wiele mnie nauczyły. Przede wszystkim szacunku, pokory i tego, że ważna jest odwaga w przedstawieniu poglądów własnych, ale jeszcze ważniejsza jest chęć poznania i zrozumienia poglądów innych, a czasem, umiejętność dania im racji. Dać się przekonać do odmiennego, mądrego stanowiska, to nie jest porażka. To jest mądrość.
W kolejnych latach orzekałem jako asesor, potem sędzia w Sądzie Rejonowym w składach ławniczych, rozpoznając sprawy z zakresu prawa pracy. Miałem różnych ławników. Byli wśród nich wspaniali ludzie o fantastycznym doświadczeniu życiowym i zawodowym. Byli też tacy, jak pewien niewiele starszy ode mnie pracownik jednego z zakładów produkcyjnych, który przed wokandą szedł na nocną zmianę, i potem całą rozprawę przysypiał. Ceniłem ich wszystkich, nawet sympatycznego śpiocha, bo musiałem czuwać w dwójnasób. Także, by w odpowiednim momencie kopnąć go w fotel sędziowski i najzwyczajniej dobudzić. Z każdym z nich rozmawiałem i każdego pobudzałem do przedstawienia własnego stanowiska. Oczywiście nie w ramach posiedzeń wigilijnych, takich w sądzie I instancji nie ma. Ale przy każdej innej okazji. W efekcie, w wielu sprawach mój stricte prawniczy pogląd w zderzeniu z ogromnym doświadczeniem życiowym i zawodowym ławników, ulegał znaczącej zmianie.
Od 2000 r. orzekałem w Sądzie Okręgowym, także w II instancji. Zwykle przewodniczyłem składowi orzekającemu, bo to zawsze lubiłem i zawsze byłem chętny (innym to pasowało, a nie było przepisów, które obligowałyby do jakiejś rotacji). Oczywiście więc organizowałem w przeddzień rozprawy „posiedzenia wigilijne”. Nie różniły się one wiele od tych, sprzed dekady. Również w nich uczestniczyli aplikanci, a zarówno ja, jak i inni sędziowie staraliśmy się, by każdy z nich miał poczucie, że jest równorzędnym partnerem, którego głos jest bardzo ważny.
Minęły kolejne lata. Zacząłem jeździć w jednorazowe delegacje do apelacyjnych składów w Sądzie Apelacyjnym. Oczywiście każda delegacja wiązała się z dwoma wyjazdami – na „posiedzenie wigilijne” i na rozprawę. Na pierwszym takim „posiedzeniu” miałem przyjemność spotkać się z dwoma moimi wspaniałymi patronkami z okresu aplikacji, orzekającymi na początku lat 90-tych - jedna, w Wydziale Pracy, druga, w Wydziale Ubezpieczeń Społecznych Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku z siedzibą w Gdyni. Pamiętam sprawę, w której miałem odmienną ocenę niż moje byłe patronki, byłem bliski złożenia zdania odrębnego. Byłem nawet do tego zachęcany, jednak pod wpływem narady, nabrałem wątpliwości co do mego stanowiska. Dlatego też ostatecznie zdania odrębnego nie złożyłem. Słusznie. Po kilku kolejnych latach zrozumiałem, że nie miałem racji i gdybym wówczas złożył zdanie odrębne, byłoby mi chyba wstyd. Do tego po prostu było potrzeba dłuższego doświadczenia zawodowego, a przede wszystkim życiowego. Moje koleżanki takowe miały. Ja, jeszcze nie. Potem wielokrotnie wydawałem takie właśnie orzeczenia, jakie wówczas mi się niezbyt podobało. W różnych składach. Wielokrotnie też przekonywałem malkontentów, że ten pogląd jest słuszny.
„Posiedzenia wigilijne” miały w sobie swoistą magię. Zapewne przesadą byłoby porównywanie tej magii do magii, jaką ma Wigilia Świąt Bożego Narodzenia, ale magia też była. Magia, w której budował się wzajemny szacunek, sympatia i poczucie pewnej misji, jaką każdy z nas na siebie przyjął, zostając sędzią. Misji służenia praworządności, co jakże dalekie jest od wizji postawy służebnej, jakiej oczekują od nas niektórzy politycy.
Dlaczego piszę w formie przeszłej ?
Bo dziś, już prawie nie ma ławników w sądach rejonowych. Nie ma też „posiedzeń wigilijnych”, gdyż środki zaskarżenia rozpoznajemy (w sprawach cywilnych) w składach jednoosobowych. Nie ma też prawie rozpraw, wyroki wydajemy na posiedzeniach niejawnych – bez jakichkolwiek konsultacji, burz mózgów, wspólnych analiz. Inny jest model aplikacji. Inny jest model awansu zawodowego (dominuje przekonanie „bo mi się należy”). Nie ma delegacji służących zdobywaniu doświadczenia u boku kolegów, którzy takim doświadczeniem dysponują. Nie ma niczego z tamtych lat. Z tamtej magii.
Czy jest szybciej ? Niekoniecznie.
Czy jest lepiej, mądrzej…? To pytanie pozostawię bez odpowiedzi.