Rozważania o wyborze Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego – Włodzimierz Wróbel

źródło: FWS

22 kwietnia 2020 r.

Zgodnie z art. 183 ust. 3 Konstytucji RP, Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego powołuje Prezydent Rzeczpospolitej spośród kandydatów (a więc co najmniej dwóch) przedstawionych przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego. Prezydent nie może mianować na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego kogokolwiek. Musi to być osoba, która wcześniej znalazła akceptację Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego. Nie może to być więc polityczny nominat Prezydenta, bowiem organ konstytucyjny, jakim jest Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego, musi być od Prezydenta niezależny. Pomijając zasadę trójpodziału władz, to Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego jest Przewodniczącym Trybunału Stanu, a więc sądu, który ocenia m.in. czy Prezydent naruszył Konstytucję. Uznanie, że Prezydent może sobie powołać na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego dowolnie wybranego sędziego Sądu Najwyższego oznaczałoby mniej więcej tyle, że sam sobie wybiera osobę, która miałaby go ewentualnie sądzić za naruszenia prawa. Takie rozwiązanie byłoby nie tylko sprzeczne z Konstytucją ale także ze zdrowym rozsądkiem.

Co to znaczy, że kandydaci na stanowisko Pierwszego Prezesa muszą zostać przedstawieni przez organ kolegialny jakim jest Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego? Z istoty rzeczy organ kolegialny składa się z wielu osób. Decyzje tego organu to suma decyzji podejmowanych przez osoby, które go tworzą. Najlepiej, gdyby podejmując jakąś decyzje, osoby te były jednomyślne. To nie zawsze jest jednak możliwe – bo członkowie takiego kolegialnego organu mogą mieć różne zdania na dany temat. Z drugiej strony, nie można uznać za decyzję organu kolegialnego przypadku, gdy opowiada się za nią tylko kilku członków grupy, stanowiących mniejszość. Będzie to wyłącznie ich zdanie, a nie zdanie całej grupy. Absurdem byłoby także twierdzenie, że za decyzję podjętą przez całą grupę uważa się decyzję jednego z uczestników, choćby wszyscy inni byli przeciwko. Jeżeli więc w członkowie organu kolegialnego są równi - tak jak w przypadku sędziów Sądu Najwyższego wśród których nikt nie ma “złotej akcji” - to jest oczywiste, że za decyzję Zgromadzenia Ogólnego tych sędziów może być uznana tylko taka decyzja, za którą opowiada się większość. Dotyczy to także decyzji o przedstawieniu kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Kandydat, który nie uzyskał takiego poparcia większości, nie jest wiec kandydatem przedstawionym przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego ale, co najwyżej, kandydatem mniej lub większej grupy sędziów biorących udział w tym zgromadzeniu.

Niestety, uchwalona niedawno ustawa o Sądzie Najwyższym sugeruje, że nawet taki kandydat, który nie uzyskał większości głosów Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego, może zostać wybrany przez Prezydenta na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Regulacje te, nawet wbrew intencjom towarzyszącym ich twórcom, pewnie można by interpretować prokonstytucyjnie - problem polega wszakże na tym, że zgodnie z innym przepisem tej ustawy, jeżeli kandydaci na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego nie zostaną wskazani w sposób w niej opisany, to Prezydent może uznać, że owo wskazanie jest nieważne, wyznaczyć swoistego komisarza do zarządzania Sądem Najwyższym (określanego przez ustawę jako „sędzia SN, któremu wskazano wykonywanie obowiązków Pierwszego Prezesa SN”) i na nowo zorganizować wybory kandydatów. I tak do skutku, bez żadnych ograniczeń.

Taki mechanizm zawarty w obowiązującej ustawie o Sądzie Najwyższym w sposób jednoznaczny narusza kompetencje konstytucyjnego organu, jakim jest Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego, do wyłonienia i przedstawienia kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa SN zgodnie z art. 183 ust. 2 Konstytucji RP. Przedstawienie tych kandydatów przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów SN to nie są po prostu kolejna procedura wyborcza przeprowadzana wśród sędziów albo konkurs na stanowisko. To poszukiwanie osób, które cieszą się największym zaufaniem sędziów, co jest konieczne dla zapewnienia niezależności Sądu Najwyższego. Jeżeli organ polityczny, jakim jest Prezydent, otrzymuje kompetencję do oceny ważności procedury wyłonienia kandydatów, to konstytucyjne kompetencje Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego stają się fikcją.

Należy podkreślić, że Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego jest organem konstytucyjnym. Takim samym jak Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego. W skład tego organu wchodzą sędziowie Sądu Najwyższego. Jeżeli zachodzą wątpliwości, czy dana osoba jest członkiem Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego, to ten właśnie organ, jako kolegialny organ konstytucyjny, ma kompetencje do rozstrzygnięcia wątpliwości co do tej kwestii.

Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego ma konstytucyjną prerogatywę (prawo) do wyłonienia i przedstawienia co najmniej dwóch kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Jest to taka sama konstytucyjnie chroniona prerogatywa, jak prerogatywa Prezydenta do powołania jednego z tych kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa SN. Co zrobiłby Prezydent, gdyby Zgromadzenie Ogólne Sędziów SN w trybie uchwały uregulowało mu korzystanie z tej prerogatywy ?

11 maja 2020 r.

Nie może być zgody sędziów Sądu Najwyższego na dokonywanie wyborów kandydatów na Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego w sposób niezgodny z prawem. Jeżeli nawet w Sądzie Najwyższym dochodziłoby do podejmowania bardzo ważnych decyzji „bez żadnego trybu”, to i od obywatela nie możemy wymagać , żeby pisma procesowe składał w terminie, posługiwał się określonymi przez prawo formularzami, czy przedstawiał swoje żądania lub wnioski tylko w przewidzianej przez prawo drodze.

Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego to mało znany organ konstytucyjny. Jego konstytucyjne kompetencje są bardzo ograniczone – w zasadzie sprowadzają się do jednej sprawy – owo „Zgromadzenie” ma przedstawić Prezydentowi RP kandydatów na Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Przynajmniej dwóch, co przewiduje art. 183 ust. 3 Konstytucji RP. Mimo to, ta jedyna konstytucyjna kompetencja jest fundamentalna dla kruchej równowagi między potężną władzą większości, która np. wybiera parlament, rząd czy Prezydenta, a znacznie słabszą „trzecią władzą”, czyli sądami, które mają kontrolować to co robi rząd, różne urzędy, czy niekiedy nawet sam Prezydent.

Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego też jest organem konstytucyjnym. Ma on kierować Sądem Najwyższym. Nie jest to władza absolutnego króla, bo Sąd Najwyższy jest sądem, w którym orzekają sędziowie i Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego nie może ani wpływać na wyroki Sądu Najwyższego, ani tych wyroków zmieniać. Ale może decydować niekiedy, do jakich sędziów Sądu Najwyższego dana sprawa wpłynie czy określać sytuację służbową sędziego Sądu Najwyższego. Czasami przewodniczy Sądowi Najwyższemu, kiedy dochodzi do wydawania najważniejszych orzeczeń. Jest też przewodniczącym specjalnego sądu – Trybunału Stanu, który może sądzić najważniejszych polityków kraju sprawujących ważne urzędy (Prezydenta, premiera, ministra) za naruszenia prawa.

By wspomniana krucha równowaga między władzą rządu i Prezydenta a władzą sądowniczą została zachowana, Konstytucja wprowadziła mechanizm, który ograniczył możliwość mianowania na Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego dowolnie wybraną przez Prezydenta osobę. To bowiem groziłoby uczynieniem z Pierwszego Prezesa SN politycznego a nawet partyjnego nominata i przekształceniem samego Sądu Najwyższego, w kolejną partyjną przybudówkę, jakiś „nasz” sąd. Prezydent może więc powołać na to stanowisko wyłącznie sędziego Sądu Najwyższego, który uzyskał akceptację Zgromadzenia Ogólnego – i został przez to Zgromadzenie - jak to mówi Konstytucja - „przedstawiony” Prezydentowi RP jako kandydat na to stanowisko.

Taka regulacja gwarantować ma, że ów prezydencki nominat ma za sobą akceptację co najmniej większości sędziów Sądu Najwyższego. Nominacja na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego musi się więc dokonać w porozumieniu między Prezydentem RP a Zgromadzeniem Ogólnym Sędziów Sądu Najwyższego. Nikt nie może drugiej stronie narzucić swojego kandydata. Takie koncyliacyjne rozwiązania konstytucyjne nie cieszą się popularnością w Polsce. Sprawowanie władzy rozumie się bowiem raczej jako zdobywanie łupów wojennych i kolejnych „bastionów”. Niestety w ostatnim czasie dokładnie w ten sposób prominentni politycy wyrażali się o Sądzie Najwyższym jako celu do zdobycia w kampanii o niekontrolowaną już przez nikogo władzę.

Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego to nazwa organu, który dla osoby nie będącej prawnikiem jest czymś mało zrozumiałym. To nie jest bowiem tak, że gdyby na ulicy zeszli się wszyscy sędziowie tego Sądu, to właśnie pojawiłoby się Zgromadzenie Ogólne tych sędziów. Podobnie spotkanie trzech sędziów przy stoliku na stołówce nie zamienia ich w sąd, który mógłby wydawać wyroki. Żeby owo spotkanie sędziów mogło zostać nazwane organem konstytucyjnym – „Zgromadzeniem Ogólnym Sędziów Sądu Najwyższego”, musi być spełnionych kilka warunków. Po pierwsze trzeba tych sędziów w sposób formalny „zwołać”, czyli poinformować o tym, że odbędzie się spotkanie mające charakter takiego formalnego Zgromadzenia. (tak jak się zwołuje posłów na obrady Sejmu). Musi być też jakaś osoba uprawniona do takiego „zwołania”, a potem do tego, żeby owemu zebraniu sędziów przewodniczyć. Ostatecznie musi być rzecz najbardziej fundamentalna, będąca kręgosłupem całej tej konstrukcji, jaką jest Zgromadzenie sędziów, a więc określony porządek (plan) tego czym mają się na owym zgromadzeniu zająć i sposób realizacji tego planu, np. sposób głosowania i liczenia głosów, porządek wypowiedzi, zgłaszania wniosków itp. Sam plan nazywany bywa „porządkiem posiedzenia”. Ten plan dopiero wyznacza formę i prawne znaczenie tego specyficznego spotkania wielu sędziów Sądu Najwyższego. Bez takiego planu, porządku, sędziowie mogą przyjść, patrzeć na siebie, dyskutować o czymkolwiek popijając kawę. Nikt nie będzie wiedział, do czego takie spotkanie ma doprowadzić i co ma się po kolei zdarzyć. Zebranie sędziów bez wcześniejszego planu, bez porządku obrad, przypomina trochę wodę, która może się rozlać w dowolnym kierunku tworząc co najwyżej kałużę. Dopiero wlanie jej do konkretnego naczynia sprawi, że ta woda może być do czegoś przydatna.

Wiele osób ma doświadczenie udziału w takich zbiorowych organach czy instytucjach. Takim organem jest np. wspólnota mieszkańców. Mieszkańcy mogą się zebrać pod blokiem i porozmawiać o różnych sprawach, ale staną się organem, który będzie mógł podejmować wiążące dla wszystkich decyzje, jeżeli zostaną prawidłowo zaproszeni na takie formalne spotkanie przez osobę upoważnioną i będą postępować na tym spotkaniu w oparciu o zaakceptowany przez wszystkich plan – porządek zebrania - który określi to, o czym mają decydować i w jaki sposób mają to robić.

Bardzo istotna jest rola tego, kto owo formalne spotkanie prowadzi. Często jest to także osoba, która może zwołać takie spotkanie, porządkuje jego przebieg, pilnuje żeby nie pominąć żadnej kwestii, która ma być zdecydowana. Ostatecznie zapisuje to co zdecydowano, sporządzając dokument, który nazywa się „protokołem”.

Kiedy zbiera się więc jakiś organ kolegialny, składający się z wielu osób, to nie może nic zrobić, póki nie ma przyjętego przez wszystkich planu (porządku posiedzenia/obrad). Gdy brak jest takiego „porządku obrad”, to nawet gdy jest osoba, która ma upoważnienie do prowadzenia tych obrad, dalej nie wiadomo co robić, chyba, że ta osoba prowadząca zacznie narzucać swoje zdanie, arbitralnie decydować o tym, co wszyscy mają robić, zacznie ustalać reguły gry i je dowolnie zmieniać, zachowywać się jak despota podporządkowując sobie wolę innych.

Można wtedy powiedzieć: cóż prostszego jak po prostu takiego despotycznego przewodniczącego przegłosować? Nie jest to jednak takie proste, bo jak przewodniczący nie zarządzi żadnego głosowania, albo ustali takie reguły tego głosowania, że uzna, iż głosy przeciwko niemu to są głosy nieważne (albo sam policzy te głosy), to mimo że członków danego organu kolegialnego (np. zebrania wspólnoty mieszkańców) może być dużo więcej, nie są w stanie sami takiego głosowania zarządzić, bo prawo przewiduje, że jest to upoważnienie prowadzącego zebranie. Dlatego, jeżeli wiadomo kto jest upoważniony do prowadzenia posiedzenia organu kolegialnego (składającego się z wielu osób), ale nie ma jeszcze przyjętych zasad prowadzenia tego posiedzenia ani nawet nie ma przyjętego porządku (planu) posiedzenia, nie można mówić, że organ ten może już działać. Forsowane przez przewodniczącego decyzje bez przyjęcia porządku posiedzenia będą nieważne i bezprawne. Dlatego oczywistą rzeczą jest, od najmniejszej wspólnoty mieszkaniowej, przez zgromadzenia akcjonariuszy wielkich spółek po obrady Sejmu lub Senatu, że pierwszą czynnością prowadzącego jakiekolwiek posiedzenie jest uzyskanie zgody uczestników tego posiedzenia na zaplanowany porządek obrad. W głosowaniu ten porządek się przyjmuje, zmienia lub odrzuca. Bez tej czynności, wszystko co nastąpi potem będzie nieważne, jest bowiem pozbawieniem organu kolegialnego jego podstawowych praw, podstawowych kompetencji. W istocie jest bezprawnym zamachem na te uprawnienia i gdy dotyczy organu konstytucyjnego to jest to czyn wyjątkowo groźny.

To co wydaje się kompletnie niemożliwym do wyobrażenia w pracach jakiegokolwiek organum kolegialnego, zdarzyło się w ubiegły piątek (8.05) w Sądzie Najwyższym. Prowadzący posiedzenie Zgromadzenia Ogólnego nie zgodził się na głosowanie porządku obrad tego Zgromadzenia, co zrobił z naruszeniem prawa, które sam uznawał za obowiązujące, to jest Regulaminu Sądu Najwyższego wydanego przez Prezydenta RP.

I na tym też polega fundamentalny problem trwającego już kilkanaście godzin posiedzenia organu konstytucyjnego „Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego”. Organ ten ma wybrać 5 kandydatów na Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego gwarantując jednocześnie by wysoki urząd sądowy nie stał się kolejnym łupem partyjnym. Osoby wskazane jako kandydaci na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego muszę się w związku z tym cieszyć poparciem większości sędziów, co ma gwarantować, że Prezydent nie uczyni Pierwszym Prezesem osoby, którą wcześniej mianował w upolitycznionej procedurze na sędziego Sądu Najwyższego, a która nie ma zaufania sędziów. Gdyby bowiem kandydaci na urząd Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego mieli być wskazywani bez pytania o zdanie większości członków Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego, konstytucyjne kompetencje tego Zgromadzenia stają się fikcją, a same obrady sędziów listkiem figowym mającym zasłonić partyjne podboje kolejnej instytucji.

Niestety, zwołane w ubiegły piątek Zgromadzenie Ogólne Sędziów Sądu Najwyższego w zasadzie w ogóle się nie zaczęło. Nie wiadomo w oparciu o jakie zasady się toczy, Przewodniczący nie dopuszcza bowiem do poddania pod głosowanie nie tylko tego co ma być przedmiotem obrad Zgromadzenia ale także sposobu jego prowadzenia. W sposób arbitralny ustala jakie są zasady głosowań, a następnie zmienia te zasady w trakcie tych głosowań, jeżeli wyniki nie są po jego myśli. To trudne do wyobrażenia, ale jeden człowiek doprowadził do ubezwłasnowolnienia konstytucyjnego organu, w skład którego wchodzi kilkudziesięciu sędziów Sądu Najwyższego.

Co mogą wtedy robić sędziowie? Przecież nie wchodzi w grę wyrywanie sobie mikrofonu! Wyjście z obrad nie zatamuje procesu wyboru Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, nawet tego bezprawnego, bowiem w regulacjach, które przyjęto w tzw. ustawie kagańcowej, wystarczy by na sali dokonującej wyboru kandydatów znalazło się tylko 32 sędziów (choć formalnie w Sądzie Najwyższym może być nawet 125 sędziów). W regulacjach tych ewidentnie chodziło o to, by zdecydowana mniejszość mogła narzucić swoją wolę większości sędziów Sądu Najwyższego. Trudno nie widzieć w tych uregulowaniach kolejnej machiny do zdobywania konstytucyjnie chronionej instytucji.

Niestety nie wszyscy uczestnicy obecnego Zgromadzenia Ogólnego protestują przeciwko takiemu prowadzeniu obrad. Jest wśród nich grupa, która zdaje się wszystko akceptować i w istocie milcząco popierać to jawne łamanie procedur, choć to trudne do wyobrażenia dla osoby aspirującej do statusu sędziego.

Sędziowie nie opuszczają więc sali posiedzeń i bez ustanku próbują powrócić do legalnej procedury, blokując, o ile to się da, ostateczne fiasko tego Zgromadzenia, którym byłoby doprowadzenie do nieważnego wyboru kandydatów. Takim środkiem obrony przed bezprawiem stało się głosowanie nad kwestią co do zasady marginalną – powołaniem komisji skrutacyjnej do liczenia głosów. To w zasadzie pierwsze głosowanie, w którym Przewodniczący odwołał się do woli wszystkich członków Zgromadzenia Ogólnego, pierwsza kwestia, w której Zgromadzenie Ogólne mogło się wypowiedzieć jako organ konstytucyjny. Jednocześnie jest to pierwszy raz, w którym Zgromadzenie Ogólne jako całość ma możliwość zaprotestowania przeciwko bezprawnemu sposobowi prowadzenia posiedzenia i dokonywania wyboru kandydatów na Pierwszego Prezesa SN. Głosowanie przeciwko powołaniu tej komisji nie jest żadna obstrukcją, jest koniecznym działaniem przeciwstawiającym się bezprawnej procedurze. Brak reakcji na tę bezprawną procedurę byłby jej akceptacją, do czego sędzia Sądu Najwyższego, członek organu konstytucyjnego, nigdy nie powinien dopuścić.

Trudno zrozumieć tych, którzy te sytuację stworzyli lub, jak już wspomniano, milcząco wspierają. Tak prowadzona procedura nie może doprowadzić do skutecznego wybrania kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Choćby nawet Prezydent powołał na to stanowisko jedną z tak wybranych osób, powołanie takie prędzej, czy później zostanie zakwestionowane. Zgodnie z Konstytucją oraz jednoznacznie brzmiącym art. 17 § 1 pkt 1 ustawy o Sądzie Najwyższym, uprawnieniem Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego jest bowiem:

a) dokonywanie wyboru 5 kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego b) oraz przedstawianie ich Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej;

To dwie odrębne kompetencje i dwa odrębne uprawnienia Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego. Realizacja tej drugiej kompetencji wymaga podjęcia przez całe Zgromadzenie Ogólne uchwały o przedstawieniu wybranych 5 kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Uchwała ta musi zapaść większością głosów. Jeżeli więc kandydaci wybrani nawet w zmanipulowanej procedurze nie znajdą w głosowaniu tej ostatecznej uchwały poparcia większości członków Zgromadzenia Ogólnego, i tak trzeba będzie ów wybór ponowić. Po co więc to procedowanie z naruszeniem prawa? Po co łamanie podstawowych reguł i jednoosobowe rozstrzyganie tego, co jest kompetencją Zgromadzenia Ogólnego? Trudno zakładać, by prowadzący Zgromadzenie Ogólne miał na celu tak rażące naruszenie prawa, jak uniemożliwienie Zgromadzeniu Ogólnemu Sędziów Sądu Najwyższego wykonania jego konstytucyjnych i ustawowych kompetencji.

Dokonywane z naruszeniem prawa wybory kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa SN pewnie mogą zostać doprowadzone do samego końca na tej drodze. Ich znaczenie zależeć będzie wówczas jednak wyłącznie od poparcia udzielonego takiemu wyborowi przez władze polityczne – rząd, prezydenta, ministra czy posłów. Wybór taki nie przyniesie jednak wiążących rezultatów prawnych. Politycy przemijają, a prawo ma długą pamięć.

Włodzimierz Wróbel
Włodzimierz Wróbel
Profesor nauk społecznych, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego, od 2011 sędzia Izby Karnej Sądu Najwyższego RP, od 2012 p.o. kierownika Katedry Prawa Karnego UJ
Przejdź do oryginalnej publikacji